Archiwum 08 października 2008


paź 08 2008 Kyouko Mogami
Komentarze: 2

Kyouko Mogami zawsze lubiła bajki o księżniczkach, szczególnie o tych, które na początku nosiły złachmanione, brudne ubrania i nie miały szczęścia, ale pod koniec historii stawały się najpiękniejsze ze wszystkich i kochane przez przystojnego księcia. I nic dziwnego, skoro jest to jakby odzwierciedlenie jej życia, przynajmniej jeśli chodzi o tę początkową fazę historii. Z dala od Krainy Marzeń, w realnym świecie, Kyouko zaharowuje się prawie do nieprzytomności, wykonując kolejne prace dorywcze i nie mając czasu nie tylko na typowe czynności mające zmienić ją w księżniczkę (jak makijaż, modne ubrania czy fryzura), ale nawet na zwyczajne chodzenie do szkoły. Wszystko po to, by móc zapłacić czynsz za wynajem bardzo drogiego mieszkania. Po co zwyczajnej, nierzucającej się w oczy dziewczynie tak drogi apartament, zapytacie? Otóż Kyouko może i nie wygląda jak księżniczka, ale mimo to ma swojego księcia, z którym mieszka. Książę ów nazywa się Shou Fuwa i jest gwiazdą przemysłu muzycznego, uwielbianym przez rzesze piszczących fanek piosenkarzem j-rockowym. I chociaż Shou zjawia się w mieszkaniu bardzo rzadko, głównie po to, by pomarudzić i powrzeszczeć, Kyouko i tak cały czas jest w siódmym niebie, bo uciekając do Tokio, by zdobyć sławę i zasmakować ekscytującego życia, to właśnie ją uwielbiany „Shou-chan” wziął ze sobą. Któregoś dnia przydarza się jednak coś bardzo niemiłego, ale kluczowego dla fabuły – Kyouko przez przypadek podsłuchuje rozmowę Shou z jego menedżerką i dowiaduje się, że „Shou-chan” wziął ją ze sobą tylko dla własnej wygody, żeby ktoś się nim opiekował, a jako że Kyouko od dzieciństwa zawsze chętnie mu pomagała, było to najprostsze wyjście. Inaczej taki pomysł w ogóle nie wpadłby mu do głowy, jako że nie gustuje on w zwyczajnych, nudnych, nieatrakcyjnych dziewczynach. Klik, brzdęk! Klik, brzdęk! Klik, brzdęk! Po kolei, jedna za drugą, kłódki zamykające skrzynkę otwierają się. Wieko unosi się, a zmrużone, złośliwie patrzące oczy wyglądają na zewnątrz. Gratulacje, panie Fuwa, właśnie uwolnił pan wewnętrzne demony Kyouko. Pośród szaleńczego, złowieszczego śmiechu dziewczyna przysięga, że zemści się na Shou, choćby niewiadomo jak wiele wysiłku miałoby to od niej wymagać.

Skip Beat! jest jedną z najlepszych mang shoujo, jakie miałam okazję przeczytać. Początek nie brzmi może zbyt oryginalnie, mamy bowiem egoistycznego przedstawiciela płci męskiej, wielbiącą go niewinną i dobrą dziewczynę oraz motyw zemsty, czyli nic nadzwyczajnego. Ale wraz z końcem rozdziału pierwszego nadchodzi również koniec owej niewinnej i naiwnej Kyouko. W rozdziale drugim mamy już świeżo obudzonego demona (dalej nieco naiwnego i obdarzonego wielkim, niemalże dziecięcym entuzjazmem, ale jednak). Całe pokłady determinacji, jakie Kyouko wykorzystywała, by przychylić nieba swemu ukochanemu, są teraz ukierunkowane na inny cel – zniszczenie Shou. Ale żeby to zrobić, trzeba najpierw dostać się do świata show-biznesu. I właśnie na tym polega, między innymi, fenomen tej mangi. Albowiem z dwóch dominujących wątków na pierwszy plan wysuwa się ten dotyczący drogi do sławy, a nie jest to droga łatwa – wystarczy może, że wspomnę, iż początkowy jej etap trzeba przejść w koszmarnie różowym uniformie sekcji Love Me. Drugi wątek, ten romantyczny (w końcu to shoujo), jest nieco mniej wyeksponowany, co nie oznacza jednak, że tym samym traci na wartości, przeciwnie, jest poprowadzony w całkiem interesujący sposób. Poza tym nigdy nie wiadomo, co spotka Kyouko za kolejnym zakrętem na drodze na szczyt, a jeszcze trudniejsze do przewidzenia jest to, co zrobi główna bohaterka (bardzo dobrym przykładem jest tutaj fragment z pokazem talentów na pierwszym castingu, muszę przyznać, że wyraz twarzy miałam identyczny jak członkowie komisji). Dlatego fabułę uważam za niezmiernie ciekawą – nie dość, że dobrze prowadzona, to jeszcze nie pozbawiona sporej dawki humoru. Po przeczytaniu osiemnastu tomów nie jest się ani trochę znudzonym, przeciwnie – chce się więcej i więcej.

Kolejną mocną stroną Skip Beat! są postaci, tworzące różnorodną i naprawdę sympatyczną grupę. Przede wszystkim Kyouko, która jest jedną z najlepszych bohaterek, z jakimi miałam okazję się spotkać w mangach. Jej determinacja, pracowitość, trochę dziecięca naiwność (wynikająca z faktu, że w przeszłości z winy Shou w ogóle nie miała przyjaciół), impulsywność oraz pewna doza mroczności tworzą niecodzienną, ale niezmiernie urzekającą i udaną kombinację. Do tego dochodzi ekscentryczny dyrektor wytwórni L.M.E., chłodna i opanowana Kanae Kotonami, zdolny, przystojny i zajmujący pierwsze miejsce w rankingach (nie ma znaczenia jakich: wszystkich) Ren Tsuruga oraz wiele, wiele innych. Moimi osobistymi faworytami są wewnętrzne demony Kyouko – złośliwe, zabójczo niebezpieczne, a jednocześnie po prostu urocze. Ale jestem pewna, że każdy znajdzie w tej mandze kogoś, kto utrafi akurat w jego ulubiony typ postaci.

Jeśli chodzi o stronę techniczną, to początkowo moje wrażenia nie były najlepsze, a szczerze mówiąc – po prostu się przeraziłam. Kreska za bardzo przypominała mi sposób rysowania Mayu Shinjo, którego nie cierpię i który skutecznie odstrasza mnie od ewentualnych prób przeczytania mangi. Postaci kobiece mają charakterystycznie narysowane oczy, a twarze mężczyzn są trójkątne i jakoś tak męskie aż za bardzo. Po pewnym czasie przyzwyczaiłam się jednak, a nieco później, po dokładniejszym przyjrzeniu się, stwierdziłam, że kreska Yoshiki Nakamury jest jednak lepsza i milsza dla oka, ma pewien urok (chociaż z pewnością nie zaliczyłabym jej do kategorii „słodka”), a moje pierwsze wrażenie było dość mylne. Patrząc na poprzednie prace mangaczki (jak np. Tokyo Crazy Paradise) trzeba też przyznać, że jej warsztat uległ znacznej poprawie i teraz naprawdę przyjemnie patrzy się na rysunki, które wykonane są starannie, choć czasami trochę surowo. Największy zachwyt wzbudziły we mnie jednak postaci w formie super-deformed, które są po prostu przeurocze. Zwłaszcza wściekła Kyouko w tej wersji wygląda niesamowicie i niezmiennie wywoływała u mnie wybuchy śmiechu.

Cóż, jeśli chodzi o Skip Beat!, to jestem w stanie piać peany i wyśpiewywać hymny na cześć tej mangi. Nie no, oczywiście teraz przesadzam i żartuję, ale prawda jest taka, że jeśli chodzi o gatunek shoujo, to akurat ten tytuł jest naprawdę dobrym przykładem tego, jak powinna wyglądać ciekawa manga dla dziewcząt, zwłaszcza dla tych trochę bardziej wymagających. Tak więc nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zachęcić do lektury, bo naprawdę warto.

sriszka : :